Muzyka z półwiecza (cz.2)

with Brak komentarzy

 

Muzyka towarzyszyła mi zawsze. Kiedyś nawet powiedziałam: „Jeśli chcesz mnie zabić – zamknij mnie w dźwiękoszczelnej kabinie i zostaw na kilka dni”. Teraz wiem, że muzykę nosi się w sobie i w każdym momencie można ją przywołać.

Lubiłam pisać listy. A zaczęło się nietypowo, bo po rosyjsku. To było zadanie domowe: „напиши письмо”. Zawsze starałam się podejść do tego co robię praktycznie więc nie zadowoliło mnie odrobienie lekcji w zeszycie. „Mamo, mamy jakąś rodzinę mówiącą po rosyjsku?” – „Tak, w Grodnie” – „To napiszę do nich list”. I tak poznałam historię mojej babci Olgi, która po wojnie nie wróciła do swojego miasta rodzinnego (kiedyś polskiego). Od razu zapisałam się też na konkurs piosenki rosyjskiej i zaśpiewałam piękną piosenkę o nieszczęśliwej miłości malarza do aktorki:

Na każdym etapie życia pracowałam. W dzieciństwie: od sprzedaży zebranych butelek, przez handel rzodkiewkami z działki, po rozwożenie lodów rowerem w przyzakładowych ogródkach działkowych. Jako nastolatka wyjechałam z OHP do Nowosybirska, gdzie przytyłam 10 kg w ciągu 30 dni (jadłam tylko ciasta i piłam kwas chlebowy). Jeszcze przed studiami podjęłam się organizowania ruchu turystycznego na dwóch tramwajach wodnych pływających po Wiśle. Obie załogi: rosyjska i litewska porozumiewały się ze mną po rosyjsku. Zawsze w takich momentach towarzyszyła mi muzyka Vladimira Cosmy:

Dużo później moje serce zdobył pewien kapitan. Przysyłał mi wiersze i dużo muzyki do słuchania. Jednym z pierwszych utworów jakie odsłuchałam była „Nadzieja”. Do dziś wypełnia moje serce tęsknotą za powrotem do domu. Tego pojmowanego może dziecinnie, ale z ufnością w piękno i dobro świata. Kiedy rzeczywistość odziera z wrażliwości, śmieje się z naturalnych wartości, cynicznie szydzi z prawych reakcji na zło, przypominam sobie jej melodię i wracam do SIEBIE.

„Nadzieja kompasem jest mym
Powodzenie nagrodą za śmiałość
A pieśni wielu nie trzeba mi
Lecz jedna – o domu – wystarczy.”

Z samym kapitanem, kojarzy mi się wiele piosenek, ale jego historia, błękit oczu a przede wszystkim szeroki uśmiech powoduje tylko jedno skojarzenie:

„Panem mórz tylko ten z nas zostanie,
kto odważną i wesołą ma twarz!
Pokaż więc, żeś tu zuch, kapitanie,
jak banderę wciągnij uśmiech na swój maszt!”

Ważni ludzie niosą ze sobą swoją muzykę. Potem, kiedy ich zabraknie, pierwszych kilka dźwięków powoduje wzruszenie i natychmiast pojawia się wspomnienie. Czasami piosenka utożsamia się z wizją osobowości danego człowieka. I tak, za każdym razem gdy słyszę czardasza – mówię: cały Tata. Jest też piosenka, która stopiła się z obrazem innego, istotnego człowieka w moim życiu. Latał szybowcem. Ciekawe czy odszukał to, czego szukał.

Mama. Pchałam się na jej kolana do 15tego roku życia. Zawsze czekała na mnie z otwartymi ramionami. Była na każdym z moich „występów”. Na szczęście zdążyłyśmy sobie wiele razy powiedzieć jak bardzo się kochamy i jak ważne dla siebie jesteśmy. Lubiła piosenki Eleni, Krzysztofa Krawczyka, Demisa Roussosa i Mireille Mathieu, ale często podśpiewywała melodie Anny Jantar. Szczególnie zapamiętałam tę, która jest spójna z kierunkiem myślenia i działania mamy:

Mama akceptowała wszystkie moje działania. Widziała moje błędy, ale zawsze podkreślała w takich chwilach: „kochanie, dbaj o siebie”. Bardzo przeżywała moje trudne momenty, dlatego cieszyła się, kiedy widziała jak sobie z nimi radzę. Tak było również wtedy, gdy leczyłam smutki salsą. Moją samodzielność ktoś kiedyś nazwał zbyt ostro. To, że potrafiłam sobie poradzić również z zadaniami przypisanymi mężczyznom zostało brutalnie podsumowane określeniem „babochłop”. Dlatego dla równowagi znalazłam jedyny obszar, w którym oddaję pełną kontrolę mężczyźnie: taniec. Dzięki salsie zainteresowałam się muzyką kubańską.

Wyprawiam imieniny. Często pozostają po takich spotkaniach najcenniejsze prezenty: muzyczne. Od jednej z przyjaciółek otrzymałam kiedyś płytę, która kojarzyć mi się będzie zawsze kwintesencją kobiecości: tęskniącej za wolnością, należnym jej szacunkiem, akceptującej i wykorzystującej każdy etap w życiu. Potem odnalazłam nagranie koncertu i mogłam zobaczyć uśmiech i klasę Cesarii Evory w otoczeniu muzyków:

Najbardziej trafione prezenty, to takie, kiedy sama mogę zdecydować co chcę w danym momencie otrzymać. Pewnego razu otrzymałam kartę podarunkową do pewnej ulubionej sieci sklepów w której można kupić muzykę. To był moment kiedy w zachwycie minimalizmem od lat nie kupowałam żadnej płyty. Ale kupon trzeba było wykorzystać zgodnie z jego przeznaczeniem. Zdecydowałam od razu. Akurat były trzy płyty wybranego wykonawcy – kupiłam wszystkie. Były strzałem w dziesiątkę. Potem słuchałam tej muzyki „na żywo”, bo miałam niepowtarzalną okazję być na koncercie Chrisa Bottiego w Gdańsku.

Gdyby ktoś zapytał jaką płytę wzięłabym na bezludną wyspę, zdecydowałabym od razu. To muzyka, którą zabrałam na wyspę Thassos. Było to świeżo po wygranej. Wygrałam bilety na projekcję koncertu w ogromnym kinie. Kiedy zapadła ciemność, zobaczyliśmy ujęcia z powietrza cudnego miejsca. Wiedzieliśmy że to Portofino. Wraz z pierwszymi dźwiękami w reakcji na piękno natury i muzyki pojawiły się łzy wzruszenia. Przepłakaliśmy ten koncert w całości. Potem zakotwiczyłam w pamięci swoje obrazy z urlopu na Thassos z tymi utworami. Najpiękniejsze wykonanie Andrei Bocellego z płyty „Love in Portofino”, dla bosej skrzypaczki i tancerzy oglądam „w oryginale”:

I mogłabym tak bez końca…

*cz.1 i cz.3