Rezydentka

with 7 komentarzy
Kupiłam dom. Pierwszy w życiu dom. Nie mieszkanie – część domu. Z ogrodem. Tu, nazywa się to apartament. Kiedy notário odczytał wszystkie dokumenty, podał mi dłoń i usłyszałam: „Now, you are resident of…” (tu padła nazwa wyspy na której zamieszkałam). Kolejny raz w uszach zadźwięczały mi słowa dawnego, polskiego sąsiada: „Jak się nie podoba – to do lasu mieszkać albo na wyspę.” (WYSPA)

Padały pytania: „to prawda?”, „sprzedajecie wszystko?”, „nie będziecie tęsknić?” no i przede wszystkim: „co wy tam będziecie robić?” i „z czego będziecie żyć?”. Może gdybym była Angielką lub Niemką padałyby inne pytania.

Mało kto próbował zapamiętać nazwę wyspy. Nieliczni deklarowali odwiedziny. Najpierw o naszej decyzji powiedzieliśmy tylko najbliższym, bo nawet to sprawiło wiele zamieszania. Zależało nam żeby nie mieszać… w energii. Wyglądało na to, że znajomi przeglądają się w tej informacji jak w lustrze.

Mieliśmy wrażenie, że wyspa nas przyciąga, bo zamknęliśmy życie w Polsce w ciągu trzech miesięcy. Wszystko wyglądało jak ślizg na fali. Znajdowali się ludzie, którzy kupowali lub odbierali od nas kolejne dobra zgromadzone przez lata. Pakowaliśmy kolejne kartony a kurier po kilku dniach znał już nasze imiona na pamięć. Pani na poczcie z łezką w oku rejestrowała upoważnienia do odbioru korespondencji: „Ale wam zazdroszczę, ale tak pozytywnie!”. Sąsiadka w ostatniej chwili pobłogosławiła nas i uściskała z całej siły pomstując jednocześnie na polityków: „A co? – niech ludzie słyszą! Nie będę cicho! Mam już swoje lata, to mam prawo mówić to, co myślę!”.

Potem przyjaciele zawieźli nas do stolicy. Otoczyli opieką, dobrym słowem, obietnicą spotkania na wyspie. I polecieliśmy. Szara Warszawa zniknęła szybko w chmurach a wyżej było już tylko słońce. I tak już zostało nawet na promie. Aviomarin, ciepłe ramiona męża, palmy tańczące na wietrze i ocean… dużo oceanu.

A teraz devagar… powolutku. Na wyspie wszystko ma swój czas. Rano bica w pastelaria (mała kawka w cukierni), potem załatwianie formalności z przerwą na pastéis de nata (ciasteczko z budyniem), koniecznie przerwa na lunch z karmieniem bezpańskich kotów i czas na sjestę (bo gorąco) a na koniec dnia jakieś zakupy w Pingo Doce (w typie „Biedronki”) i spotkania, spotkania, spotkania… przy winku, piwie Coral lub mojej ulubionej Poncha de maracuja.

Cieszę się, że niewiele rozumiem. Zapowiedziałam tubylcom, że będę się uczyć tylko słów, które niosą dobro i miłość. Reszty nie potrzebuję. Sama kupuję w piekarni pachnący pão (chleb) a pierwszym sformułowaniem którego używam wszędzie jest: „muito obrigada”.

ps. nie byłabym sobą, gdybym dziś przy tak ważnej okazji jak kupno domu na nowej ziemi, nie sprawdziła jak brzmi najważniejsza melodia tej krainy:

7 Responses

  1. Izabelka
    |

    Jesteś chyba najbardziej odważną i inspirującą kobietą, jaką znam! Życzę pięknego nieba nad Twoim pięknym sercem❤️

    • admin
      |

      Moja kochana imienniczko, jest nas więcej a Ty jesteś jedną z nas 🙂
      Cieszę się, że nasze drogi kiedyś się skrzyżowały.
      Czekam na kolejne spotkanie – może na wyspie?

  2. Anonim
    |

    Zawsze niesamowita, nietuzinkowa, odważna!
    Uczmy się od niej!
    Będzie się działo! Będzie się działo!…

    • admin
      |

      Oj dzieje się! Dzieje!

  3. Anonim
    |

    Zawsze niesamowita, nietuzinkowa, odważna!
    Uczmy się od niej!

  4. Anonim
    |

    Cudowna kobieto, zasiej nasiona passiflory byśmy mogły w twym pięknym domu za rok wypić razem poncha di maracuja!!!

    • admin
      |

      Polska nazwa passiflory mnie zniechęca, choć kwiat piękny a owoc smaczny i zdrowy. Wolę nazwę marakuja i zajadam się nimi, bo akurat jest czas zbiorów.
      A poncha’ę możemy wypić bez „nasadzeń” 😉
      ps. tylko ciekawe kto kryje się pod anonimowym komentarzem…