Zapach dzieciństwa to zapach kalafonii. Pył strząsany ze smyczka roztaczał wokół piękną, niepowtarzalną woń. Zawsze miałam nadzieję, że gruba warstwa twardej żywicy nałożona na włosie zapewni piękniejszy dźwięk. Niestety nawet mnie nie satysfakcjonowało to, co wydobywało się z instrumentu o najwspanialszych kształtach.
Miałam wrażenie że zawodzę ojca. Mama była wymagająca, ale nie była muzykiem. On z pewnością liczył na większe zaangażowanie w codzienne ćwiczenia gry. Bardzo chciałam żeby był ze mnie dumny, ale tyle ciekawych rzeczy działo się zawsze dookoła. Marzyłam między innymi o mundurze harcerskim, a najbardziej czekałam na podwórkowe spotkania ze „zwykłymi” dziećmi – tzn. takimi, które mogą bezkarnie biegać całymi popołudniami na powietrzu. Takich chwil miałam w swoim dzieciństwie delikatnie mówiąc za mało. Tak mi się wtedy wydawało.
Czasami czułam się osamotniona. Do dziś, w moich wspomnieniach pielęgnuję obrazek, kiedy drogę do szkoły muzycznej umilał mi jedyny kolega – księżyc. Nie miałam rodzeństwa. Jedyną wesołą odmianą był pies, dzięki któremu miałam więcej okazji do spotkań z innymi dziećmi. Ówczesne miejsce na ziemi (nie nazwałabym tego domem, ani mieszkaniem, bo to za „szumne” określenia), było pełne ludzi – znajomych ojca. Często zapach kalafonii mieszał się z innym, bardziej intensywnym i nielubianym. Na szczęście nigdy nie wymagano ode mnie „popisów” a jedyny dyskomfort tych „biesiad” wiązał się właśnie ze znienawidzonymi zapachami: papierosów i alkoholu.
Zupełnie inaczej odnajdywałam się w klimatach muzycznych jako nastolatka. Jako dziecko nie chciałam kontynuować swojej edukacji w szkole muzycznej, ale zgodziłam się na kolejne lata pod warunkiem zmiany instrumentu. Wymarzyłam sobie flet poprzeczny, jednak dostałam się na wydział rytmiki, pod skrzydła najwspanialszej nauczycielki jaką miałam w życiu – Zosi Nowakowej. To od niej usłyszałam potem: „jesteś urodzonym belfrem” i to dzięki niej, zaczęłam pracę w szkole jako PANI OD MUZYKI już rok przed maturą. Pamiętam, jak ośmioklasiści zapraszali mnie na bal z okazji zakończenia szkoły, i jak wstydziłam przyznać się, że tego dnia drugi raz podchodzę do matury.
Zaraz po zdanej maturze i egzaminie dyplomowym po którym otrzymałam zawód: MUZYK, na fali radości wsiadłam na rower i zawiozłam dokumenty na uczelnie oddalone od domu o ok 50km. Nigdy potem nie pobiłam dziennego rekordu kilometrów przejechanych wówczas na rowerze (i to bez przerzutek!), za to nadal pamiętam smak drożdżówki z truskawkami, dzięki której pokonałam ten dystans.