Paryż

with Brak komentarzy

Paryż 03.07.2020

Data brzmi szumnie, ale nie ma nic wspólnego z powiewem mojego wyobrażenia jakie miałam do tej pory o Paryżu. Od kiedy pierwszy raz przeczytałam „Spóźnionych kochanków” Whartona, marzyłam o podróży do tego miasta. Wracałam do tego marzenia co roku, rysując sobie mapę według miejsc spotkań Jacka z Mirabelle. Widziałam się u stóp pomnika Diderota, jak zasiadam na ławce wypatrując gołębi.

Jeśli Paryż wygląda tak, jak jego mini-wizytówka w postaci lotniska De Gaulle’a, to nawet dobrze, że nie możemy wyjść ze strefy odlotów.

Przylecieliśmy z Lizbony około dwudziestej, a już o dwudziestej pierwszej zamknięto miejsca, gdzie można było liczyć wyłącznie na zimne kanapki i gorące napoje. Na szczęście zdążyliśmy kupić gumiaste kanapki z lodówki i napić się gorącej herbaty (zastanawiam się dlaczego w najdroższej herbacie świata kubek wypełniony jest wrzątkiem tylko niewiele ponad połowę zawartości kubka?).

Najdroższa herbata świata? Moim zdaniem ceny lotniskowe przekraczają wszelkie możliwie normy przyzwoitości. Może mało widziałam, ale za każdym razem będąc na jakimkolwiek lotnisku koszt jedzenia i napojów zaskakuje mnie – mówiąc delikatnie – bardzo nieprzyjemnie. Szczególnie jeśli musisz zostać na lotnisku ponad 12 godzin. Owszem – trzeba było wziąć kanapki, ale nie wtedy, kiedy jesteś w podróży drugi dzień.

W związku z koronaświrusem masz badaną temperaturę przed wejściem do samolotu. Siedzisz w strachu, bo nie wiesz co wykaże termometr. Moja maseczka nie spodobała się obsłudze samolotu, więc wręczono mi jednorazową śmierdzącą szpitalem. Normalnie przy starcie jakoś sobie radzę, ale w takim wypadku prawie zwymiotowałam.

Już słyszę jak mówisz: no nieźle, cały świat dba o Twoje bezpieczeństwo, a Ty masz focha. Mam, bo po zapowiedzi, że za brak maseczki grozi kara, w samolocie serwują napoje i wszyscy jak jeden mąż zdejmują maseczki bo niby jak mieliby pić. To samo w barze. Czyli że co? Na sygnał jedzenie i picie koronaświrus się chowa i zaraz po konsumpcji atakuje jeśli nie założysz maseczki?

Wracam do Paryża i magicznego miejsca jakim jest lotnisko. Magiczne – bo wszyscy w ciszy modlą się z każdym startem i lądowaniem samolotu. Dziwi mnie zaprzestanie miłej tradycji: oklasków po szczęśliwie zakończonym lądowaniu samolotu. W tym miejscu kończy się magia, a zaczyna szara rzeczywistość. Szara i brudna. Brudna i nieciekawa. Nieciekawa na tyle, że mam ochotę zostawić ją za sobą i przeczytać kolejny raz „Spóźnionych kochanków”.

Bohaterowie są dla mnie symbolami wolności. On, porzuca swój kraj i znany styl życia tylko po to, by zająć się tym, o czym od zawsze marzył – malarstwem. Minimalizuje swoje potrzeby a jednocześnie dostaje maksimum odczuć. Ona, porzuca „luksus” widzenia, na rzecz bezpiecznego bufora w odbieraniu bodźców ze świata zewnętrznego. Ten jeden raz, dzięki Niemu, pod koniec życia chce wyjść ze strefy cienia i wydobyć ze światłem to, co najpiękniejsze w relacji z drugim człowiekiem. W tle słychać czyste brzmienia klawesynu.

Podnoszę wzrok znad komputera. Ogromna, klimatyzowana hala, z miejscami zaklejonymi częściowo na znak walki z koronaświrusem. Pod krzesłami zaśmiecona, bordowa wykładzina, na której ułożyła się właśnie kobieta licząc na wygodniejsze miejsce do spania. Na wysokości głowy kilkanaście świecących ekranów: jeden wyświetla pogodę na świecie, drugi informacje o zasadach bezpieczeństwa i trzeci… z tygrysem mrugającym do mnie kocim okiem – reklama sieci telefonicznej. Mrugam w odpowiedzi tygrysowi i wracam do liter. A co innego mogłabym robić? Szydełka nie mogę mieć przy sobie na lotnisku. Mogłabym zrobić z niego użytek. Nie taki, jakiego spodziewa się ochrona. Do rana daleko. Zdążyliśmy kupić poza bagietkami butelkę wody, więc nie jest źle.

Czy mi się wydawało, czy widziałam tu gdzieś pianino? Poszukam… w końcu to Paryż.

*ps. Znalazłam pianino. Zagrałam. Po chwili podszedł do mnie czarnoskóry mężczyzna w perkalowej szacie, z turbanem na głowie i bogato zdobionych „alladynkach” z odkrytymi piętami na stopach. Wyglądał bajecznie. Zrobiło mi się bardzo miło – muzyka przyciągnęła do mnie niemal afrykańskiego księcia. Zatrzymał się tylko na króciutki moment i zwrócił się do mnie: „Where is the toilet?”
Na szczęście około północy zagrał też inny podróżny, który miał widownię w postaci mnie. Do czwartej rano dokładnie co dziesięć minut słyszeliśmy w megafonach komunikat w języku francuskim i angielskim, więc podczas dwunastu godzin oczekiwania na samolot taki mini-koncert był jak najdroższa perła odnaleziona w zmąconej wodzie:

 

Nad ranem, na powitanie nowego dnia zanuciłam inny utwór: