Planeta AI-TI

with Brak komentarzy
Przeczytałam początek postu na LinkedIn: „Nie ma chyba sytuacji, w której osoba zwalniana (z pracy) dobrze się z tym czuje.” Napisałam w komentarzu: „Może jestem jedyną osobą (w co wątpię), ale mnie się to zdarzyło i chyba czas, żebym o tym opowiedziała.”

Pewnego dnia wsadzono mnie do rakiety i wysłano w kosmos… wylądowałam na luksusowej planecie, gdzie powitano mnie z szacunkiem i radością. Po dziewięciu miesiącach sama szukałam możliwości powrotu na Ziemię, więc patrząc w gwiazdy wygłosiłam życzenie i stało się. Pożegnano mnie ciepło i wsadzono w komfortową kapsułę, abym mogła bezpiecznie wylądować z powrotem u siebie.

A było tak…

Kilka lat temu (dokładnie osiem) przeczytałam wiadomość od mojej ukochanej mentorki:
– Iza, lubisz pracować z zespołami? Jest etat dla Scrum Mastera w Agilu. Dopiero nauczą cię zawodu, ale znajomość głębszych zasad coachingu, pracy mózgu i najlepiej pracy zespołów jest dla nich dużo ważniejsza niż znajomość IT i Agila.
– O matuchno, co to jest??? jak jakiś obcy język dla mnie… ale jestem otwarta… przede wszystkim lubię pracę z zespołami… a poza tym ufam Ci… – odpisałam
Już po chwili na ekranie pojawiła się odpowiedź:
– No to jesteś w domu. Agile to nowy sposób zarządzania zespołami kreatywnymi, to tzw. samoorganizujące się zespoły bez managerów. Potrzebują obserwatora procesu – Scrum Mastera, który zadaje otwarte pytania, a oni sami się organizują.
Brzmi bardzo dobrze.
– Miodzio!

Po 6 tygodniach tym razem ja wysłałam wiadomość:
Chcę bardzo podziękować za Twój pomysł – mimo że nie zdecydowali się zaprosić mnie na kolejny etap (byłam na pierwszej  rozmowie) dla mnie wydarzyło się wiele dobrego: nowe doświadczenia dotyczące rozmowy kwalifikacyjnej (nigdy nie miałam okazji ubiegać się o pracę, zawsze to mnie zapraszano), a przede wszystkim zetknięcie się z realną możliwością zmiany pracy – to dało mi mnóstwo przemyśleń, postawiłam sobie pytania jakich do tej pory nie stawiałam i uzyskałam odpowiedzi które mnie zaskoczyły… (dzięki temu mam większą świadomość siebie, swoich oczekiwań zawodowych i dalszego rozwoju) poza tym przełamałam swoją blokadę dotyczącą wyceny mojej pracy (to wielki krok na przód, otwierający mnie na pieniądze jak nigdy dotąd). A na dodatek otrzymałam bardzo pokrzepiający feedback od Panów z firmy, także samo dobro się zadziało.
Odpowiedź mentorki potwierdzała wiarę we mnie i moje możliwości:
– Teraz jesteś im znana. Jak wrócą do idei coachingu dla managerów, będziesz ich pierwszym wyborem. Nie ma tego złego. Bardzo się cieszę, że tyle z tego bierzesz dla siebie.

Potem wszystko potoczyło się z szybkością światła: zadzwonili do mnie, że zapraszają na kolejne spotkanie i nie zdążyłam się nawet dobrze rozejrzeć, a już przemieszczałam się z miasta do miasta, żeby uczyć się nowego fachu.

Na samo wspomnienie pierwszych tygodni pracy nie mogę powstrzymać wzruszenia i śmiechu.

Pierwszego dnia wręczono mi nowiutki laptop i usadzono przy biurku. Gdybyście mieli podgląd na moją minę w tym momencie… Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, a ja siedzę wgapiając się w ten nieuruchomiony jeszcze komputer i nie wierzę w to, co się dzieje. Czterdziestoczteroletnia ja, która całe dotychczasowe życie zawodowe spędziłam przed klawiaturą pianina a jedynym sposobem porozumiewania się z uczniami i współpracownikami było poruszanie ustami, teraz siedzę przed czarnym ekranem i moje palce mają przejąć funkcje mowy?
Na szczęście z letargu wytrącił mnie żywy człowiek, siedzący przy sąsiednim biurku. Wyciągnął do mnie otwartą dłoń, uśmiechnął się ciepło i przedstawił. To właśnie dzięki niemu miałam przetrwać w klimatyzowanym, korpostalowym wielorybie i przeżyć jedną z najpiękniejszych i jednocześnie najtrudniejszych przygód mojego życia. Kilka miesięcy później, okazało się, że oboje obchodzimy urodziny tego samego dnia. Przypadek? Nie sądzę.

Bardzo lubię wspominać różne anegdoty związane z pobytem na tej luksusowej planecie.

Po pierwsze, nigdy nie zapomnę, jak pierwszy raz zaproszono mnie na przerwę, do tzw. jadalni. Poza wypasionym ekspresem do kawy, znajdował się tam wielki talerz zwykle wypełniony owocami, aczkolwiek bywały tam też pączki, rogale „marcińskie”, czy inne sezonowe smakołyki rozpieszczające pracowników zgodnie z przypadającymi świętami. Ale największe wrażenie robiły na mnie zawsze jednorazowe porcje mussli w kilku smakach, które jak wszystko pozostałe fundowała pracownikom firma.

Po kilku dniach, przełożony pyta mnie jak się czuję, czy jest coś w czym mógłby mi pomóc.
Prawdę mówiąc jest coś, co bardzo mnie zaskoczyło: wszystkie określenia dotyczące opisu zadań, czasami również informacje w mailach są w języku angielskim – wyjąkałam nieśmiało.
– No i?
No ten mój angielski jest bardzo słaby.
– Jak to? A nie pytaliśmy na rozmowie kwalifikacyjnej o poziom znajomości języka?
Nie.
– No tak, dla nas to tak oczywiste, że już przestaliśmy pytać. Bardzo przepraszam za to niedopatrzenie. Skoro to ja zaniedbałem sprawę, zrobię wszystko, żeby to naprawić. Załatwię lekcje angielskiego i raz w tygodniu będziesz uczyła się w firmie, w ramach szkolenia na twoje stanowisko pracy.

A kiedy po kilkunastu dniach pracy zobaczyłam na swoim koncie pierwszą pensję, usiadłam z wrażenia, bo nadal nie wierzyłam, że jako „zielony szczypior”, czyli pracownik na starcie, uczący się dopiero zawodu, zarabiam dwa razy więcej niż najwyższy szczeblem nauczyciel dyplomowany.  Do tego jakieś dodatkowe tzw. „benefity”, które pozwoliły mi po kilku miesiącach pracy spełnić marzenie mojej mamy i zabrać ją na kilka dni do luksusowego hotelu w Kołobrzegu.

Jednak to wspaniałe miejsce okazało się dla mnie złotą klatką. I to ja sama ją sobie zafundowałam.

Przydzielono mi jeden z najlepszych, bo najskuteczniejszych zespołów pracowniczych: kilku wspaniałych facetów i jedna fantastyczna dziewczyna. I do tego niedoświadczony, początkujący SM (Scrum Master), czyli ja. Na początku, czułam się fantastycznie, bo wiedziałam, że dopiero zaczynam. Ale już po kilku miesiącach, mimo, że nigdy nie usłyszałam od przełożonych ani jednego krytycznego słowa, wkręciłam sobie, że przeze mnie zespół zamiast zyskać – stracił. Proporcjonalnie do zyskiwania świadomości specyfiki pracy, wzrastała we mnie presja, aby jak najszybciej osiągnąć poziom mistrzowski, który przez lata budowałam w pracy muzyka. Tu wszystko wydawało się działać w kosmicznym tempie, technologia podkręcała jeszcze mojego wewnętrznego krytyka- perfekcjonistę, co kończyło się tłumionymi łzami w pachnących czystością toaletach.

Robiłam dobrą minę do złej gry, która toczyła się wewnątrz mnie i rozsadzała mi głowę natrętnymi myślami o moich ograniczeniach. Nie zajmowałam się progresem, tylko ciągłym niedosytem i dyskomfortem. Czułam się nie tylko niewystarczająca. Czułam się jak oszustka. Dlatego pewnego pięknego dnia, (pamiętam, że to był 1 maja), siedziałam nad jeziorem i wypowiadałam życzenie: moje kochane życie, spraw, żeby coś mnie z tej złotej klatki, której sama nie będę w stanie opuścić – uwolniło.

Po powrocie z tzw. długiego weekendu, w firmie już od rana, wszyscy wydawali się czymś głęboko poruszeni. Kiedy zapytałam co się dzieje, usłyszałam jak zwykle: „nie czytałaś porannego maila?” Czym prędzej odpaliłam laptopa i z kontekstu wiadomości po angielsku domyśliłam się, że wszyscy pracownicy są zaproszeni na spotkanie on-line z CEO. CEO jest osobą, która dysponuje ostateczną władzą w firmie lub organizacji, zasiada na najwyższym stanowisku w firmie i odpowiada bezpośrednio przed zarządem oraz akcjonariuszami. Czujecie klimat? Ja nie czułam, bo słabo znałam się na tej ich hierarchii.

Tuż przed dziesiątą wszyscy pracownicy naszego oddziału toruńskiego, zeszli się w największej sali konferencyjnej i po zajęciu mniej lub bardziej wygodnych miejsc, spojrzeli w kierunku ogromnego ekranu, na którym przy pomocy rzutnika multimedialnego ukazał się obraz typowy dla tzw. telekonfy. Jak zwykle tylko z kontekstu (bo oczywiście facet perorował po angielsku), już po chwili zorientowałam się, że w firmie szykują się duże zmiany. Jedną z konsekwencji tych zmian będą zwolnienia pracowników. Rozejrzałam się po sali. Twarze dowcipkujących panów pobladły. Miałam wrażenie, że jedynie moje lico płonie ogniem ekscytacji na te niespodziewane wieści. Czułam się jak osiołek ze Shrecka. Wszystko we mnie krzyczało: „weź mnie! To ja będę zwolniona, to ja! Przecież pracuję najkrócej. Weźcie mnie!”

I za tę gotowość do zmian zostałam sowicie nagrodzona. Przez miesiąc chodziłam do firmy tylko na zajęcia z angielskiego, bo nie mieliśmy już obowiązku świadczenia pracy, byłam objęta programem wsparcia dla pracowników a na moim koncie bankowym znalazła się kwota odprawy, której nie spodziewałam się w najśmielszych oczekiwaniach. Możecie sobie wyobrazić zdziwienie pary, która miała wręczyć mi wypowiedzenie, kiedy zakomunikowałam im jak bardzo cieszę się z tego zwolnienia.

Po upływie kilku miesięcy od zakończenia tej przygody, jadąc na zachód Polski po drodze zrobiłam zaplanowaną przerwę. Miałam ze sobą toruńskie pierniki i wdzięczność. Zatrzymałam się w pobliżu korpostalowego wieloryba i poszłam odwiedzić tych wspaniałych ludzi, dzięki którym mam to cudowne wspomnienie. Najpierw pobiegłam uściskać mojego wybawcę z „sąsiedniego biurka”, który odwzajemniając objęcie ramionami przywitał mnie słowami: „jesteś jak powiew wolności”. Potem odnalazłam przełożonego, który zdecydował o przyjęciu mnie do pracy w firmie. Po moich słowach podziękowania za możliwość przeżycia tej przygody usłyszałam od niego zdanie, które od tamtej pory dźwięczy mi w uszach jak mantra: PODZIĘKUJ SOBIE.

Na tej CUDnej planecie ktoś kiedyś powiedział mi: ” PAMIĘTAJ IZO, NIE JESTEŚ JEDNĄ Z MILIONA – JESTEŚ JEDNĄ NA MILION”

Tu możesz wesprzeć moją twórczość: Postaw mi kawę na buycoffee.to