Za drzwiami zapadła cisza. Zapukałam jeszcze raz. Tym razem głośniej. Po chwili, w drzwiach zobaczyłam twarz, z miną mówiącą wyraźnie: „CZEGO?”. Usłyszałam zdecydowane: ” Co tam sąsiadko?”. Nabrałam powietrza i jednym tchem wyrzuciłam: „Chciałam sprawdzić czy wszystko w porządku, bo u mnie słychać głośne krzyki.” Twarz nabrała czerwieni i natychmiast wyrzuciła nerwowo: „Jak coś się nie podoba to do lasu mieszkać, albo na wyspę!”. Trzask!
To zdarzyło się kilkanaście lat temu. Od tamtego trzaśnięcia drzwiami niosłam tę wyspę w pamięci. Jak symbol spokoju i wolności.
Nie od razu odnalazłam moją wyspę. Zanim pozwoliłam sobie na ten luksus, poobdzierałam łokcie w pracy, dbając, aby nikt nie ugiął mi karku i nie sprowadził do pozycji na kolanach. Owszem, przygarbiły się moje plecy, ale broda nadal nie opadła. Zaczęłam szukać drogi na wyspę. Odnalazłam ją w czasie zatrzymania. Zatrzymał mnie rozwód i przymusowy urlop zdrowotny.
Drogę na wyspę utorowały mi właściwe pytania. Bo kiedy padnie właściwe pytanie, nawet jeśli odpowiesz „nie wiem”, ono pozostaje i wraca tak długo, aż znajdziesz pełną, jasną odpowiedź. Odpowiedziałam na wiele ważnych pytań. Odpowiedzi doprowadziły mnie do mojej „wyspy”. Od tamtej pory mam swoją wyspę zawsze, niezależnie od tego gdzie zaprowadzą mnie moje nogi, dojadę rowerem, dopłynę żaglówką czy dolecę samolotem. Najczęściej czuję jej zapach, gdy siadam do pisania.